Zanim rozpocznę wyrzucanie z siebie emocji na temat nowelki-która-przypadkowo-stała-się-kolejną-częścią, chciałabym zaznaczyć, że poniższy tekst będzie zawierał masę spoilerów - jeżeli jeszcze nie czytaliście tej (bądź pozostałych) części - czytacie na własne ryzyko. Dla tych, którzy są ciekawi mojej opinii bezpośrednio po skończeniu lektury (która po takim czasie trochę się różni od tego co przeczytacie poniżej) - zapraszam na bukszots.
Jeżeli myślicie, że czekałam z niecierpliwością na Wieżę Świtu, to jesteście w błędzie.
Wyjaśnijmy sobie od razu jedną rzecz. Nie lubię Chaola. Jest dla mnie nijaki i za każdym razem, kiedy czytałam jego narrację w poprzednich częściach, szybciej przerzucałam strony, żeby wrócić do kogokolwiek innego.
Dlatego wcale nie odczuwałam jego braku w Imperium burz, ale kiedy dowiedziałam się, że Sarah ma zamiar napisać nowelkę o kapitanie Westfalu (proszę, wstawcie tu sobie którąś z piosenek Westfall, podczas lektury nie mogłam się powstrzymać od tego skojarzenia) – miałam nadzieję, że może w końcu się polubimy. Trwało to do momentu, kiedy w świat poszła informacja, że nowelka rozrosła się w pełnowymiarową książkę, która na dokładkę przesunęła datę premiery ostatniej części Szklanego tronu o ROK.
Czy Wieża Świtu była potrzebna? W pewnym sensie tak, chociaż zastanawiam się, na ile kluczowe informacje, których dowiadujemy się w tym tomie były zaplanowane a w jakim stopniu były wypadkiem przy pracy. Czy trzeba było robić z Wieży Świtu kolejną cegłę? Nie, gdyby dobrze zaplanować wydarzenia, wystarczyłoby około 300 – 400 stron. Żebyście mogli to sobie wyobrazić – wystarczyłaby objętość mniejsza niż pierwszej części Szklanego tronu zamiast zamiast tej Królowej cieni.
Co ciekawe, im więcej czasu upływa od zakończenia lektury Wieży świtu tym moja opinia o tej części jest coraz bardziej niepochlebna. Na początku byłam zadowolona. Podobało mi się to, że w końcu świat został rozszerzony, że poznaliśmy nowe, całkiem ciekawe postacie (których relacje przypominały mi momentami bandę z Dworu Cierni i Róż, ale nadal nie mogę dojść dlaczego) i że chociaż początek trochę się dłużył, to końcówka to wynagrodziła w zupełności. Nie wiem, czy to nie jest kwestia tego, że książki Maas czyta się po prostu dobrze - nawet mimo pojawiających się dłużyzn, akcja pędzi do przodu a kartki przewracają się same. Trochę tak jakby historia chciała nam powiedzieć szybko, szybko zanim dojdzie do nas, że to bez sensu.
Po pewnym czasie, zaczęłam się jednak zastanawiać, czy to aby na pewno dobrze, że dostaliśmy coś, co ewoluowało z krótkiej formy do kolejnej cegły. Pomyślcie w ten sposób, czy jeżeli coś co ma być jedynie dopełnieniem serii (nowelka) zamienia się w pełnowymiarową, dodatkową część, świadczy o tym, że autor wie jak ma wyglądać zakończenie serii? Zaczynam się obawiać, że w przypadku Sarah J. Maas tak nie jest. Szczególnie, że nadal mamy więcej pytań niż odpowiedzi, została tylko jedna część (Kingdom of Ash) do której zostaną zapewne dorzucone kolejne dwie perspektywy nowych bohaterów.
Nie podobało mi się również to w jaki sposób rozwiązany został wątek Chaola i Nesryn, który poświęcono na ołtarzu dwóch nowych błyskawicznych miłości (i nie mówcie mi, że tak nie było, jak było - nawet nie wiem w którym przypadku bardziej, chociaż z wiadomych względów skłaniałabym się bardziej ku Chaolowi i Irene). A nawet zanim to nastąpiło momentami wydawało mi się, że Chaola i Nesryn siedzą w tej samej historii za karę.
Chaola dalej nie lubię. A cały jego wątek sprowadził się do zapewnienia nas, że w ostatniej części Szklanego tronu (i mam nadzieję, że definitywnie i ostatecznie ostatniej) będziemy mieli osobę, która poradzi sobie z Valgami. Według mnie Lord Westfal myśli jedynie o sobie (nawet jeżeli wspomina o Dorianie, czy próbuje przewidzieć co zrobi Aelin - co zresztą niezmiernie mnie rozśmieszyło).
Z drugiej strony, nie mogę jednak powiedzieć, że nie ma sensu czytać Wieży świtu. Szczególnie, kiedy czytało się poprzednie części i ma się zamiar przeczytać Kingdom of Ash. W końcu wyjaśniła się kwestia kim (czym?) jest Maeve, dostaliśmy rozwiązanie na problemy z opętaniem przez Valgi, które nie wymaga zabójstwa (czyli nasza piękna, zdolna, urocza uzdrowicielka, którą wszyscy kochają Irene), plus dowiedzieliśmy się co się dzieje z Aelin w trumnie (co brzmi dziwnie, no ale przecież tak było). Czy to mało? Jak na tyle stron - pewnie tak. Chociaż jeżeli dostaniemy wszystkie wyjaśnienia w skondensowanej wersji już w siódmym tomie - to zostaje pytanie - dlaczego szósty powstał w formacie jaki powstał.
Ale wiecie co? Wieże świtu na pewno warto było przeczytać, żeby przekonać się, że wszyscy uwielbiają Rowana - poziom fangirlowania jego osoby wśród nowych bohaterów ustanawia nowe progi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz