Zanim zaczniecie czytać ten tekst, zróbcie to co ja zrobiłam zanim zaczęłam go pisać - weźcie głęboki oddech. Nieważne czy przeczytaliście już Kingdom of Ash, czy przywędrowaliście tutaj, bo nie możecie doczekać się polskiej premiery i jesteście żądni spoilerów (i nie mówcie, że nie jesteście - wyniki wyszukiwań Was wydały) - głęboki oddech przyda się wszystkim. W końcu będziemy dyskutować o zakończeniu serii, która była z nami przez kilka dobrych lat. A jakby ktoś przez przypadek nie zauważył tytułu i jeszcze się nie zorientował - poniższy tekst będzie zawierał spoilery, dlatego czytacie dalej na własną odpowiedzialność.
Przez kilka ostatnich miesięcy, każdemu kto chciał słuchać (i kilku osobom które nie chciały słuchać też) powtarzałam, że bardzo boję się tego, jak będzie wyglądało zakończenie Szklanego tronu. I powtórzę to znowu: miałam ku temu naprawdę dobre powody. Dlatego kiedy 23 października dostałam powiadomienie, że na mojej wirtualnej półce pojawił się ebook Kingdom of Ash z jednej strony obawiałam się co tam w środku znajdę a z drugiej strony rzuciłam się do czytania niczym Grażyna z memów na promocje w dyskontach (musiałam).
Początkowo było zaskakująco dobrze - czytało mi się to całkiem sprawnie (co wcale nie jest oczywiste, mając w pamięci jak czytało się Dwór Skrzydeł i Zguby), a nawet mogę stwierdzić, że każdą, nawet najmniejszą chwilę poświęcałam Kingdom of Ash. Z każdą kolejną stroną czułam, jakby pompowany był balonik, który wybuchnie w punkcie kulminacyjnym i zostawi mi strzępki tkanek zamiast serca. Niestety, kiedy zorientowałam się, że to chyba właśnie powinno nastąpić, zamiast wybuchu dostałam spuszczone powietrze z balonika.
Ale zacznijmy od początku. Sarah całkiem sprytnie rozwiązała problem dużej ilości bohaterów, którzy powinni być narratorami - a mianowicie połączyła bohaterów w mniejsze grupy według klucza, który równie dobrze mógłby się nazwać upodobania czytelników albo z-kim-kogo-widzę-na-końcu-serii (no prawie), czyli: Aedion z Lysandrą, Chaol z Yrene (a gdzieś w tle Nasryn z Sartaqiem), Dorian z Manon (i Trzynastką!), Rowan z Gavrielem, Lorcanem i Elide, którzy dość szybko (jak Wam napiszę na której stronie było to stwierdzicie, że wcale to nie było szybko, ale uwierzcie mi - jak na to co się spodziewałam - było szybko) wchłonęli do swojej grupy Fenrysa i Aelin. I jak to bywa w takich przypadkach, było trochę nierówno. Z jednej strony mieliśmy ciężkie, emocjonalne rozdziały, żeby zaraz przeskoczyć do biegania w jedną i w drugą stronę po polu walki, żeby potem przez kilkanaście stron czytać jak można odmienić słowo mate, kiedy używa się języka w którym nie występują przypadki. No ale do rzeczy.
Początkowo było zaskakująco dobrze - czytało mi się to całkiem sprawnie (co wcale nie jest oczywiste, mając w pamięci jak czytało się Dwór Skrzydeł i Zguby), a nawet mogę stwierdzić, że każdą, nawet najmniejszą chwilę poświęcałam Kingdom of Ash. Z każdą kolejną stroną czułam, jakby pompowany był balonik, który wybuchnie w punkcie kulminacyjnym i zostawi mi strzępki tkanek zamiast serca. Niestety, kiedy zorientowałam się, że to chyba właśnie powinno nastąpić, zamiast wybuchu dostałam spuszczone powietrze z balonika.
Ale zacznijmy od początku. Sarah całkiem sprytnie rozwiązała problem dużej ilości bohaterów, którzy powinni być narratorami - a mianowicie połączyła bohaterów w mniejsze grupy według klucza, który równie dobrze mógłby się nazwać upodobania czytelników albo z-kim-kogo-widzę-na-końcu-serii (no prawie), czyli: Aedion z Lysandrą, Chaol z Yrene (a gdzieś w tle Nasryn z Sartaqiem), Dorian z Manon (i Trzynastką!), Rowan z Gavrielem, Lorcanem i Elide, którzy dość szybko (jak Wam napiszę na której stronie było to stwierdzicie, że wcale to nie było szybko, ale uwierzcie mi - jak na to co się spodziewałam - było szybko) wchłonęli do swojej grupy Fenrysa i Aelin. I jak to bywa w takich przypadkach, było trochę nierówno. Z jednej strony mieliśmy ciężkie, emocjonalne rozdziały, żeby zaraz przeskoczyć do biegania w jedną i w drugą stronę po polu walki, żeby potem przez kilkanaście stron czytać jak można odmienić słowo mate, kiedy używa się języka w którym nie występują przypadki. No ale do rzeczy.
Rozdziały z Aedionem na pierwszym planie były jednym z najnudniejszych w Kingdom of Ash (zgadnijcie czyje jeszcze mnie nie porywały!). Ja rozumiem, że ktoś musiał przez te 1000 stron i interesować się co się dzieje z wojskiem, planować i w ogóle odwalać brudną robotę, żeby znowu nie wyszło, że wielkie starcie trwało tyle co nic. Nie pomogło jednak to, że Aedion przez większość czasu zachowywał się jak… dupek. Nie ma na to innego określenia. Szczególnie w przypadku tego, jak zachowywał się wobec Lysandry. Biedna dziewczyna cały czas biegała próbując uratować wszystkim tyłki a to co spotykało ją przez większość czasu pozostawię bez komentarza.
Chaol z Yrene tak naprawdę powtarzali to czego dowiedzieliśmy się w Wieży Świtu. Dlatego gdyby ktoś się uparł, to myślę, że nieprzeczytanie szóstej części nie stanowiłoby problemu w odbiorze zakończenia. No, można by się zdziwić, że Chaol wraca z żoną, ale jakoś to bardzo nie szokuje. Szczególnie, że ktoś w końcu musiał być w ciąży (skoro tyle razy Maas to sugerowała), a panny, które pojawiły się we wcześniejszych częściach miały inne zadania do wykonania. Szkoda trochę Nesryn i Sartaqa, których obecność ograniczyła się do wspominania, że kiedyś będą rządzili imperium. I tyle.
Za to ciągle mało było mi rozdziałów Doriana i Manon. Może to kwestia tego, że to najbardziej czekałam na to jak potoczy się ich historia. Nazwijcie mnie stronniczą, ale o tej dwójce mogłabym czytać i czytać i nigdy nie byłoby mi mało. Może i nie zdziwiło mnie za bardzo to jak wszystko się potoczyło (Manon została uznana za swoją przez Crochan, Dorian chciał zabrać robotę Aelin jako wybraniec), ale przynajmniej nie chciałam, żeby któremuś z bohaterów spadło na głowę coś ciężkiego.
Teoretycznie minęły niecałe dwa tygodnie od momentu, kiedy przeczytałam Kingdom of Ash, a mam problem, żeby przypomnieć sobie dokładnie co się działo u ekipy ratunkowej w składzie Rowan, Gavriel, Lorcan i Elide. Na pewno mieli problem ze zdecydowaniem się w którą stronę się udać. Rowan odmieniał mate przez przypadki (i zrobił się tak jednowymiarowy, że momentami aż go nie poznawałam). Lorcan robił maślane oczy ku Elide, a Elide udawała, że wcale tego nie widzi. A Gavriel był wspomniany co jakiś czas i tyle.
Natomiast w rozdziałach Aelin i Fenrysa nie działo się dużo, to pod względem emocjonalnym były one dla mnie tymi najcięższymi. Opisy tortur, przez które przechodziła Aelin, jej wewnętrzne przemyślenia i wola walki, spowodowały, że przez chwilę zaczęłam doceniać drogę przez jaką przeszła. Plus scena w której Fenrys prawie umiera, ale nie do końca, bo przecież za dużo stron do końca zostało, była sceną w której po raz pierwszy dostałam zawału.
No właśnie. Skoro Kingdom of Ash miało być epickim zakończeniem serii, wojna i straty w ludziach były nieuniknione, to pewnie trzeba mieć przy sobie chusteczki? Nie nie bardzo. Sarze znowu zabrakło jaj. Z jednej strony to dobrze, bo wszyscy moi ulubieńcy przeżyli i teraz żyją sobie długo i szczęśliwie. Z drugiej strony, jak już doprowadzamy do zakończenia w którym namnożyło się bohaterów, to któregoś już nawet dla samego szoku można byłoby skrócić o głowę, prawda? Sarah próbowała co nieco w tej kwestii robić, przez co dostawałam zawału, ale z tyłu głowy cały czas miałam wrażenie, że to za wcześnie i że nawet jeżeli opis wskazuje na najgorsze, to tak nie będzie, bo zostało za dużo stron. Dlatego też, kiedy Trzynastka zaczęła się żegnać z Manon a ja zauważyłam, że do końca jest raczej bliżej niż dalej, to wiedziałam, że to się źle skończy. I nadal nie mogę się pogodzić z ich śmiercią (która była do przewidzenia, jeżeli pamięta się o przepowiedni) a szczególnie z tym, że to zostawia Manon samą jak palec w tym złym świecie (czy ktoś może ją przytulić? Może być to Dorian!). Drugim zauważalnym trupem w Kingdom of Ash był Gavriel, którego śmierć była bardzo wymuszona. Tak jakby przez całą książkę Sarah tylko czekała aż w końcu będzie mogła go wypchnąć, po wcześniejszym obowiązkowym spotkaniu z synem. A po za tym, to tak wszystkim się jakoś udaje przetrwać.
No nie.
No nie.
Samo rozwiązanie problemów również nie powala. To wielkie poświęcenie, którego miała dokonać Aelin miało w sobie więcej dziur niż durszlak, przez co koniec końców skończyliśmy z efektem o którym fani mówili od dwóch lat - Dziedziczka Ognia została bez swojego ulubionego żywiołu. Prawie. Dziękuję za uwagę.
A czy ktoś w ogóle pamiętał, czemu mieli zamknąć bramę między światami? Bo tak naprawdę to nic nie dało. Jak musieli walczyć z Maeve i Erawanem, tak walczyli. Przy czym nadal nie rozumiem fenomenu tego drugiego. Bo chociaż wszyscy chodzili i marudzili jaki on zły i niedobry, to jak przyszło co do czego… To nawet nie byłam zaniepokojona jego obecnością. Nie wspominając o tym, że załatwiła go laska, która pojawiła się trochę na siłę w dwóch nowelkach (no dobra, jednej nowelce i jednej części) i nagle została wielka wybawczynią świata uwielbianą przez lud. DLACZEGO? To wyglądało mi na rozwiązanie problemu na siłę, tak, żeby przez ostatnie kilkadziesiąt stron móc się jedynie cieszyć się szczęśliwym zakończeniem.
Wracając do bram między światami - czy ktoś zauważył, że w końcu wyszło na jaw w jaki sposób Szklany tron i Dwór cierni i róż są połączone ze sobą? Nie wiem jak Wy, ale jak to przeczytałam, to nagle okazało się, że bardzo mnie boli czoło.
W tym momencie mogę Was zdziwić, kiedy napiszę, że mimo wszystko Kingdom of Ash podobało mi się. I chociaż sami widzicie, że mam dużo uwag co do tej części, to obawiałam się, że będzie jeszcze gorzej. W tym przypadku to co się działo powodowało, że nie mogłam się doczekać aż wrócę do domu i będę mogła bez przerwy czytać. To nadal są bohaterowie których znamy i lubimy (chociaż część z nich zrobiła się trochę papierowa, ale to można wytłumaczyć natłokiem narratorów), to nadal jest bardzo ciekawy świat, który mimo wszystko nadal pozostawił jakieś ukryte tajemnice. To nadal książka autorki, która uwielbia robić dobrze swoim czytelnikom, więc przez te kilkanaście godzin lektury z chęcią zatapiamy się w jej opowieść. Dlatego jeżeli patrzymy powierzchownie na Kingdom of Ash to widzimy całkiem niezłe zakończenie serii, które tak jak w przypadku większości książek Maas czyta się bez większych problemów. Niestety, kiedy pierwszy zachwyt minie, zaczynamy dostrzegać, że to wszystko trzyma się razem na cienkich nitkach.
PS Domagam się nowelki co najmniej wielkości Wieży Świtu, która będzie poświęcona Dorianowi i Manon. Kto jest ze mną?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz