To co przeczytacie za chwile nie będzie recenzją. Nazwałabym to raczej terapeutycznym wyrzuceniem z siebie największego problemu jaki mam z Avengers: Endgame a który pojawił dosłownie w ostatnich minutach tego filmu. Dlatego chyba nie muszę ostrzegać, że w poniższym tekście znajdziecie spoilery. I to z całego dotychczasowego filmowego uniwersum Marvela
Kiedy ktoś się mnie pytał kto jest moim ulubionym Avengersem - zawsze miałam problem z wyborem któregoś z nich. Niby każdego na swój sposób lubiłam (jednych bardziej, drugich mniej, a pozostały był Kapitanem Ameryką), ale wobec żadnego z nich nie żywiłam uczuć, które można byłoby podsumować stwierdzeniem: Mój Ci On (bądź ona). Za to kiedy ktoś mnie spytał, kogo najbardziej lubię z MCU bez wahania wskazywałam Peggy Carter.
Peggy, której może nie było zbyt wiele na ekranie kinowym, ale która podbiła widzów w serialu w którym była główną bohaterką (nadal nie wybaczyłam twórcom, że nie dostaliśmy trzeciego sezonu!). Peggy, która na każdym kroku udowadniała, że kobiety potrafią coś więcej niż przepisywać raporty czy chodzić po obiady dla współpracowników, bo pamiętajmy w jakich latach się to działo (mniej więcej 1946) i otoczenie (w skrócie: wojskowe).
Ta, która pod każdym względem przeżyła tak wiele, ale walczyła o to w co wierzyła i nigdy się nie poddawała i spokojnie może być uznawana jako jeden ze wzorów wytrwałości i walki. Wspomnijmy też o tym, że Hydra wróciła do gry dopiero po tym jak Agentka a raczej Dyrektor Carter przeszła na emeryturę (nie mówię, że ktoś się chyba jej tu bał, ale dokładnie to mówię).
Ta, która pod każdym względem przeżyła tak wiele, ale walczyła o to w co wierzyła i nigdy się nie poddawała i spokojnie może być uznawana jako jeden ze wzorów wytrwałości i walki. Wspomnijmy też o tym, że Hydra wróciła do gry dopiero po tym jak Agentka a raczej Dyrektor Carter przeszła na emeryturę (nie mówię, że ktoś się chyba jej tu bał, ale dokładnie to mówię).
Kobieta, bez której nie byłoby Avengersów (możemy się bić, nie zmienię swojej opinii).
Kobieta, która skończyła jako nagroda dla Kapitana Ameryki, bo czemu by nie.
I wiecie co? Mocno mnie to zabolało. W ciągu kilku ostatnich minut filmu jak dla mnie całkowicie zniszczono historię postaci, która była jedną z nielicznych w MCU, która nie miała żadnych dodatkowych mocy a bez której większość z tych superbohaterów nie dałaby sobie rady. Cała ta historia, cała jej praca została wymazana w rekordowym tempie, kiedy koniec końców okazało się, że Steve Rogers łaskawie wrócił do przeszłości, żeby z nią być. No bo przecież to takie romantyczne było, że hej! Nie wspominając o tym, że pewnie się nie znam, bo superbohaterowie zawsze powinni dostać nagrodę w postaci związku ze swoją pierwszą i jedyną (co jest bardzo ważne!) miłością. Nie powiem, widzę w tym chaosie pewną logikę i może mogłabym się z tym zgodzić, gdyby tu nie chodziło konkretnie o tych bohaterów o których chodzi. W tym przypadku czuję jednak, że czegoś zabrakło a wręcz wydaje mi się, że kilka kwestii nie zostało przemyślanych.
Jak to zwykle bywa, kiedy do historii wkraczają podróże w czasie - musimy być przygotowani na powstanie alternatywnych rzeczywistości lub na wyraźne zmiany, które będą miały miejsce w linii czasu w której obecnie się znajdujemy (a to wszystko w zależności od kreatywności twórców). Jeżeli chodzi o Avengers: Endgame to ani jedna ani druga opcja nie tłumaczy w pełni wątku Kapitana Ameryki pozostającego w przeszłości, żeby cieszyć się życiem u boku Peggy Carter, a następnie pojawiającego się jak starsza wersja siebie.
Zacznijmy od wersji w której Steve cofa się do przeszłości w swojej linii czasowej. Pojawia się podstawowe pytanie - w którym roku nastąpiło jego spotkanie z Peggy? Logicznym wydawałby się rok 1970 do którego musiał wrócić, żeby oddać jeden z kamieni nieskończoności. Jednak z punktu widzenia tego całego pomysłu ‘spędzenia życia z Peggy’ nie miałoby to sensu - Peggy była wtedy mężatką już kilkadziesiąt (!!!) lat, plus miała dwójkę dzieci. Co więcej, nawet trochę wiemy o tym mężu, bo w wywiadzie, którego udzieliła w 1953 roku powiedziała, że został on uratowany razem z innymi żołnierzami przez Kapitana Amerykę w 1945 (plus wspomniała o tym jak Steve ‘zmieniał jej życie nawet nie będąc żywym’).
Dlatego jeżeli rozmawiamy o głównej linii czasowej i Rogersa, który się w niej pojawia, mamy kilka problemów. Po pierwsze, jeżeli mężem Peggy nie został mężczyzna o którym opowiadała a Steve - powinny pojawić się zmiany w teraźniejszości (wiecie, efekt motyla - jedna mała zmiana, a wszystko się sypie). Po drugie, jeżeli jednak tym tajemniczym mężczyzną był sam Kapitan Ameryka (i dlatego w teraźniejszości nic się nie posypało) to pojawia się kilka kolejnych pytań: jakim cudem udało im się ukrywać jego tożsamość? I czy wierzycie, że byłby on zdolny przemilczeć (i przesiedzieć) tyle wydarzeń, które miały miejsce na świecie a o których doskonale zdawał sobie sprawę? Serio?
(Mogłam jeszcze wspomnieć o tym, że Steve przez chwilę romansował z Sharon Carter, której Peggy była ciotką, ale nie myślmy o tym, bo zrobi się jeszcze dziwniej)
Druga wersja zakłada Kapitana Amerykę, który cofnął się w czasie, ale trafił do innej linii czasowej, przez co skutki zmian nie są odczuwalne w teraźniejszości. Podobnie w przypadku innych wątków Ma to sens, gdyby nie to, że starsza wersja Steve’a po prostu sobie siedzi kilkadziesiąt metrów od miejsca w którym powinna się pojawić, jakby po prostu przyszedł na umówione spotkanie ze starymi znajomymi. Wtedy też pojawia się pytanie - co się stało z Rogersem z linii czasowej do której wprosił się ten z głównej linii? Dlaczego postanowił jednak wrócić? Tego nie wiemy i pewnie nigdy się nie dowiemy.
Całościowo jako film, Avengers: Endgame naprawdę mi się podobało - był to jeden wielki rollercoaster emocji i wydarzeń, zakończony spektakularną sceną walki, która na długo pozostanie w mojej pamięci. Podczas seansu byłam zachwycona tym ile razy twórcy puszczali do nas oko a zarazem szykowałam się na pożegnanie z kilkoma bohaterami, co przy takiej skali historii wydawało się wręcz nieuniknione (i bardzo dobrze!).
Dlatego tym bardziej zabolało mnie, że do pożegnania się z jednym z nich użyto jednej z najbardziej wartościowych postaci i to w taki sposób. Marvel nigdy nie był specjalistą, jeżeli chodzi o kreowanie historii bohaterek w swoim uniwersum (chociaż teraz jest trochę lepiej, od kiedy dostaliśmy Carol Danvers!), ale to co zrobili z Peggy uważam za jeden z ich największych błędów.
Dlatego tym bardziej zabolało mnie, że do pożegnania się z jednym z nich użyto jednej z najbardziej wartościowych postaci i to w taki sposób. Marvel nigdy nie był specjalistą, jeżeli chodzi o kreowanie historii bohaterek w swoim uniwersum (chociaż teraz jest trochę lepiej, od kiedy dostaliśmy Carol Danvers!), ale to co zrobili z Peggy uważam za jeden z ich największych błędów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz