Kiedy kilka lat temu (serio, nie wierzę, że mogę tak o tym napisać) pisałam o pożegnaniu z wampirami, nawet przez myśl mi nie przeszło, że tak szumnie zapowiadane (i w pewnym stopniu wyczekiwane) zakończenia, będą jedynie pożegnaniem z częścią historii na którą składa się świat stworzony przez Julie Plec. Ba! Kiedy usłyszałam, że powstanie kolejna odsłona świata z Pamiętników Wampirów, byłam bliska napisania rozprawki na temat tego, jak bardzo jest to zły pomysł i dlaczego to się nie może udać.
I co? I musiałabym odwoływać to co napisałam a bardzo nie lubię tego robić. A jaki jeszcze płynie z tego morał? Nie można oceniać niczego, jeżeli się tego nie spróbowało. No i to że lenistwo czasami popłaca, ale to tylko czasami i raczej rzadziej niż częściej (dlatego koniec końców nie polecam).
Ale zacznijmy od początku, a raczej od końca, bo mam zamiar przejść najpierw przez Oryginalnych (znanych jako The Originals, czy Pierwotni), dlatego jeżeli jeszcze nie skończyliście jeszcze ich oglądać, nie czytajcie dalej bo mogą pojawić się spoilery. Tak samo jak w przypadku Dziedzictwa (znanego jako Legacies, czy Wampiry: Dziedzictwo).
Planowałam podsumować Oryginalnych krótko i zabawnie (bo jakże by mogło być inaczej), ale moje serce podpowiada mi zupełnie coś innego niż mózg, dlatego trochę się nad nimi zatrzymamy. Sam pomysł na spin-offa Pamiętników Wampirów uważałam od samego początku za cudowny. Ba! Odejście rodziny Mikaelsonów spowodowało wyraźny spadek poziomu historii tych co zostali w Mystic Falls (chociaż to może być tylko moje wrażenie, bo od pewnego momentu najlepszą postacią na wieki wieków został dla mnie Elijah Mikaelson i nic tego do tej pory jeszcze nie zmieniło). Dodajmy do tego, że miło było w końcu zobaczyć, że nie wszystkie wampiry w wolnym czasie przebierają się za nastolatków i wracają do szkoły. Plus możecie mówić sobie co chcecie, ale klimat Nowego Orleanu (wspierany przez przez cudowny soundtrack w tle) też dawał sporo.
Ale bohaterowie i klimat nie dadzą rady przysłonić w pełni mankamentów, szczególnie kiedy są one widoczne na pierwszy rzut oka. Tak jak jeden z głównych wątków napędowych serialu, czyli odgrzewany motyw z Angela (spin-offa Buffy, postrach wampirów) i Zmierzchu (tego od Stephanie Meyer) cudownego dziecka, którego istnienie przeczy logice świata. I jak do istnienia Hope i tego że stała się czymś w rodzaju nowej Eleny, tak już po drugim sezonie nie mogłam się przyzwyczaić do powtarzalności wydarzeń w Oryginalnych. W każdym sezonie Klaus totalnie coś schrzanił, chociaż już się wydawało, że może coś tam w jego oryginalnej hybrydowej główce zaczęło stykać i nie wpakuje się bezmyślnie w rzeczy w które nie powinien. Chociaż próbowano ich kreować na najlepszych braci EVER, tak Klaus i Elijah musieli chociaż raz sezonie wbić sobie sztylet w plecy (najczęściej ten sztylet nawet nie był metaforyczny). Haley udawała, że wie co robi (spoiler alert: nie wiedziała). Davina pojawiała się jak tylko trzeba było posprzątać po tym jak metody Klausa zawiodły (co było dość częste), a jak Davina się zbuntowała to magicznym sposobem pojawiła się nowa, obowiązkowa wiedźma, która ratowała tyłki oryginalnej rodzince.
A jeżeli ktoś się spyta, to czemu w takim razie oglądałam tyle czasu Oryginalnych skoro tyle rzeczy mi się nie podobało odpowiem mu, że jestem masochistką, której dużo potrzeba, żeby porzuciła swoje ukochane postacie na zawsze.
Dlatego pomimo strachu podjęłam tę męską decyzję i dokończyłam oglądanie Oryginalnych, co nie było łatwe, bo bardzo, ale to bardzo przeszkadzała mi w tym wszystkim postać Hope. I to był już czas w którym wszyscy wiedzieli, że powstanie kolejny spin-off co powodowało, że przekładałam całe moje niezadowolenie ze względu na to, że prawdopodobnie nie dostaniemy odpowiedniego zakończenia Oryginalnych właśnie na nią. Bo co jak co, ale nie możecie powiedzieć, że Klaus i Elijah zasługiwali na zakończenie, które dostali biorąc pod uwagę motto Mikaelsonów - Zawsze i na zawsze (Always and forever). Jestem prawie pewna, że ich śmierć spowodowana była jedynie kwestią tego, że aktorzy nie chcieli pojawić się w Dziedzictwie. Chociaż wiecie, biorąc pod uwagę, że jednak jest to serial z motywami supernaturalnymi, to nie zdziwiłabym się mocno, gdyby powstali z grobu już tak… pod koniec drugiego sezonu? No, może w trzecim. Wspomnicie moje słowa!
Szczerze powiedziawszy tego typu zakończenia serii, czy to książkowych, czy serialowych zaczynają mnie coraz bardziej irytować, bo wtedy ani nie jesteśmy w stanie pożegnać się odpowiednio z bohaterami, których już znamy i chcielibyśmy dobrze to zrobić, ani nie możemy przyzwyczaić się do nowych bohaterów, bo zazwyczaj wciskani są oni na siłę ot, żeby zaznaczyć, że w ogóle istnieją. Dlatego też byłam pewna, że Dziedzictwo sobie odpuszczę.
Szczerze powiedziawszy tego typu zakończenia serii, czy to książkowych, czy serialowych zaczynają mnie coraz bardziej irytować, bo wtedy ani nie jesteśmy w stanie pożegnać się odpowiednio z bohaterami, których już znamy i chcielibyśmy dobrze to zrobić, ani nie możemy przyzwyczaić się do nowych bohaterów, bo zazwyczaj wciskani są oni na siłę ot, żeby zaznaczyć, że w ogóle istnieją. Dlatego też byłam pewna, że Dziedzictwo sobie odpuszczę.
Powrót do Mystic Falls do etapu szkoły z elementami nadnaturalnymi, tych wszystkich nastoletnich intryg, miłostek i odbijania sobie chłopaków wydawał mi się ryzykownym pomysłem. Dodajcie do tego główną bohaterkę, której według mnie brakowało charyzmy i macie przepis na klops (ale taki niesmaczny). Ale w końcu jednak się zdecydowałam i powiem, że nie żałuję. Ba! Czekam na następny sezon z niecierpliwością!
Nadal mamy nastoletnie intrygi i miłostki (i różne inne wielokąty) oraz typowe (no dobra, może trochę mnie typowe, w końcu szkoła dla nadnaturalnych osób. Stworzeń. Wiecie o co chodzi) szkolne motywy, ale jest coś czym Dziedzictwo to nadrabia. A mianowicie rozerwanym workiem mitologicznych stworów, których nikt się nigdy nie spodziewał w Mystic Falls. Można nawet powiedzieć, że dostajemy swego rodzaju procedural z potworem tygodnia w komplecie (chociaż nie do końca, ale prawie). Niejednokrotnie podczas oglądania zastanawiałam się co brali scenarzyści, żeby wymyślić to co widziałam na ekranie. I tak, efekty dają radę!
Hope Mikaelson, która tak irytowała w Oryginalnych, staje się fajną główną bohaterką (inną niż można byłoby się spodziewać, patrząc na jej poprzedniczki), a stereotypowa rola Eleny i bycia obiektem pożądania przez wszystkich wszystko dookoła spadła na kogoś innego (biedny Landon), który świetnie sobie radzi w tej roli (i odkrywa, że jest feniksem - nadal uważam to za najlepszy plot twist tego serialu, to było CUDOWNE). Warto też wspomnieć o najlepszym nauczycielu historii, którego chciałabym mieć, czyli Alaricu Saltzmanie, który przełamuje stereotyp, że w młodzieżowych serialach nie warto mieć postaci dorosłego, który interesuje się co się dzieje z dzieciakami.
Plus pamiętajcie najważniejszą kwestię: jeżeli jesteś połączeniem dwóch gatunków, jesteś hybrydą. Jeśli jesteś połączeniem trzech gatunków, jesteś trybrydą. A jeśli jesteś połączeniem większej ilości gatunków to jesteś feniksem (Chociaż ja nadal jestem ciekawa, co by wyszło z połączenia trybrydy i feniksa. Tak się tylko zastanawiam).
I chociaż minęło już sporo czasu od szału na wampiry, wygląda na to że na tyle rozgościły się one w Mystic Falls, że jeszcze trochę zostaną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz