Ostatnimi czasy wydaje mi się, że ludzie coraz częściej używają określenia guilty pleasure jako wymówki. I ja wiem, że zaraz podniosą się głosy, że w gruncie rzeczy, jak się nad tym zastanowić głębiej, to właśnie jest wymówka. Ale to co obserwuję dookoła zaczyna mnie trochę niepokoić.
Bo czym z założenia jest guilty pleasure? Jak wskazuje na to nazwa, jest to coś co sprawia nam przyjemność, ale jednocześnie czujemy się winni, że to lubimy. Może to dotyczyć tak naprawdę wszystkiego, ale skupmy się na sferze kultury. Często związane jest to z postrzeganiem danej rzeczy przez naszą grupę społeczną (jeżeli coś nie jest z jakiś powodów pozytywnie przez nią postrzegane, możemy mieć opory z przyznaniem się, że coś się lubi), ale też przez nas samych (w końcu jeśli widzimy, że są jakieś problemy z daną książką, filmem czy muzyką, potrafimy je wymienić, ale i tak coś spowodowało, że jednak patrzymy na to bardziej przychylnie).
W ogóle z tym określeniem guilty pleasure to bardzo ciekawa sprawa, bo w końcu, czemu mamy się wstydzić czegokolwiek co nam się podoba? W końcu od zawsze słyszymy, że gusta są różne i że się o nich nie dyskutuje. Plus jeśli dane coś sprawia komuś przyjemność, pozwala się zrelaksować, czy po prostu sprawia, że może zapomnieć o czymś innym, to czemu ktoś inny miałby krzywo na to patrzeć? Szczególnie, że w dzisiejszych czasach naprawdę potrzebujemy czasami zrestartować mózg. Co chwilę jesteśmy zasypywani lawiną różnych (coraz częściej sprzecznych) informacji, do tego dochodzą codzienne obowiązki i emocje z nimi związane. Skoro procesory komputerów mają swoje ograniczone możliwości, to tym bardziej mają je nasze mózgi. Nie musimy, a wręcz nie możemy cały czas pracować na najwyższych obrotach.
I byłoby wszystko fajnie pięknie, tylko jest jeszcze ta druga część - ta, dzięki której kiedy opowiadamy o guilty pleasure możemy bez zbędnego owijania w bawełnę postawić ALE, po opowiedzeniu dlaczego coś się polubiło. Bo nie wiem jak dla Was, ale dla mnie coraz ważniejsze staje się poznanie tej drugiej strony zjawiska. Zauważyłam, że jak o tym, czemu coś nam się podoba w tym przypadku mówić jest łatwo, tak trochę trudniej uświadomić sobie, dlaczego akurat czujemy się winni, że coś czytamy czy oglądamy. A myślę, że warto to robić, bo jest to sposób nie tylko na poznanie siebie (bo widzimy na co potrafimy do pewnego stopnia przymknąć oko, plus nie wiem jak jest u Was, ale mój mózg bardzo często mnie zaskakuje) ale również na wyjaśnienie pewnych zjawisk, które nie są do końca fajne. Albo po prostu nie są za takie uznawane (na przykład wydarzenia, które mają miejsce w serialu, sposób pisania autora książki). Ta część, może być również świetnym sposobem, na rozpoczęcie dyskusji - bo dlaczego akurat zwracam uwagę na tekst piosenek w jednym rodzaju muzyki a w drugim już nie?
Problem zaczyna się, kiedy guilty pleasure zaczyna być wykorzystywane jako tarcza na tych, którzy mają odmienne zdanie do naszego - najczęściej do osób, które widzą problemy o których warto byłoby głośno powiedzieć a o których nie chcemy rozmawiać. Wtedy to pojęcia równie dobrze można by zastąpić stwierdzeniem BO TAK! Patrząc na popkulturę i twórczość, która ostatnio nazywana jest jako guilty pleasure, uważam, że bardzo dobrym posunięciem byłoby podejmowanie takich dyskusji. Tak, żeby było wiadome jakie zachowania bohaterów nie powinny mieć miejsca (a które nie są odpowiednio wyjaśnione w książce, czy filmie, tak żeby nikt nie miał wątpliwości, że z ich postępowaniem jest coś nie tak), albo jakie stereotypy zostały użyte i czemu część z nich może być krzywdząca. I może się to wydawać głupie, bo przecież zakładamy, że ludzie potrafią logicznie myśleć i wiedzą co może być dla nich szkodliwe - no właśnie niestety tak nie jest.
Jest jeszcze kwestia tego, że nie ma miary, którą można określić jak bardzo guilty jest guilty pleasure. Nie ma, bo są to nasze własne odczucia, na które tak jak pisałam wcześniej, wpływa nasze najbliższe otoczenie oraz postrzeganie świata i kultury jako takiej. Co pokazuje, że guilty pleasure równie szybko może stracić swoją “guilty”.
I pół biedy, jeśli rozmawiamy (a raczej nie rozmawiamy) o takich kwestiach w gronie najbliższych znajomych. Z lekkim niepokojem patrzę w jaki sposób polecana jest kultura przez influencerów, którzy radośnie mówią co im się podobało, przy czym nagle zapominają o negatywnych aspektach (o których zazwyczaj można dowiedzieć się z innych recenzji) a na próbę dyskusji reagują rzucając stwierdzeniem: ale to moje guilty pleasure, nie muszę się tłumaczyć. Co nie jest dobrym pojęciem, bo nikt nie wie, kto siedzi po drugiej stronie i czy dana rzecz, która dla influencera będzie miłym sposobem spędzenia czasu nie utrwalać złych przekonań po drugiej stronie.
Jasne, nie możemy też przesadzać w drugą stronę, bo wtedy albo nikt by się odzywał o tym co mu się podobało, bo trzeba byłoby to dobrze uargumentować ze wszystkich stron za każdym razem, albo większość polecajek miałaby po 5 stron (w wersji pisanej) czy trwałaby ze 3 godziny (w wersji mówionej). Plus nie wszystko co negatywne w guilty pleasure musi być wypunktowane a my nie musimy być przygotowani na grożenie palcem, jeśli ktoś tego nie zrobi. Są rzeczy bardziej i mniej szkodliwe a o tych pierwszych warto byłoby porozmawiać. I trzeba to robić, dla siebie i dla innych.
Rzecz jasna zaraz po tym, jak już włączymy nasze mózgi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz