Chyba nikt nie zaprzeczy, że chcemy ułatwiać sobie życie i dotyczy to chyba wszystkich dziedzin naszego życia. Dlatego chociaż nie lubimy się do tego przyznawać, bardzo łatwo wpadamy w pułapkę objaśniania świata, przez wrzucanie różnych rzeczy (czy nawet osób) do szufladek. Szufladek, które mogą być zarówno stereotypami, jak i po prostu ustalonymi terminami.
Moim zdaniem, to wcale nie jest takie złe, jak się wydaje. Życie jest krótkie, my jesteśmy zasypywani informacjami na każdym kroku i żeby nie oszaleć, musimy ich przyswajanie jakoś sobie uprościć. W końcu te właśnie uproszczenia, do pewnego stopnia, pomagają nam podejmować codzienne decyzje. Dzięki komunikowaniu się powszechnie stosowanymi określeniami potrafimy określić nasze oczekiwania i jeszcze spowodować, że inni nas zrozumieją! Nie wiem jak Wam, ale mi ciężko wyobrazić sobie, że będę musiała komuś dokładnie tłumaczyć, czym jest zupa pomidorowa, bo mam akurat ochotę ją zjeść na obiad. Ale nawet i w tak prostym przekazie może się natknąć na problemy - pomimo tej samej nazwy, każdy może przyrządzać tę zupę trochę inaczej, więc jej smak będzie się różnił. Nie mówiąc o dodatku do niej - w końcu zarówno są zwolennicy zupy pomidorowej z ryżem jak i makaronem (ja zawsze i wszędzie jestem #teammakaron).
Takie szufladki, a raczej nerwowe się ich trzymanie, coraz częściej obserwuje jeśli chodzi o kulturę, a już szczególnie - literaturę. Już na lekcjach polskiego w podstawówce wbija nam się do głowy podział na rodzaje i gatunki literackie. I jeśli dobrze nie zmieniło (a ja dobrze pamiętam), to właśnie ich określenie jest jednym z pierwszych etapów omawiania utwory, czy jego interpretowania. Chociaż gdyby się nad tym zastanowić, to od najmłodszych lat przyzwyczajamy się także do tego bardziej komercyjnego podziału gatunków książek, tak w moim przypadku, dopiero kiedy na dobre wyrzuciłam z głowy podstawowy podział wałkowany na lekcjach języka polskiego, zaczęłam się nad nim głębiej zastanawiać.
Co ciekawe, najwięcej takich szufladek pojawia się wśród książek, które skierowane są do dziewcząt oraz kobiet. Weźmy przykład pierwszy z brzegu - mamy literaturę kobiecą. Czyli jaką? Pośród literatury kobiecej możemy znaleźć zarówno powieści obyczajowe, historyczne jak i erotyki. Czemu nie ma, a raczej pewnie nie jest popularna, literatura kobieca przygodowa? Dlaczego wiele autorek fantasy spychanych jest przez wydawnictwa do kategorii YA i dlaczego samo YA oraz NA są traktowane jako gatunki dla nastolatek? A co z chłopcami, którzy chcą czytać? I dlaczego nie mamy literatury męskiej?
Tak jak już pisałam, takie szufladkowanie nie jest wcale takie złe. Zarówno ze strony wydawnictwa jak i czytelnika. Bo wiecie, wejdźcie sobie na stronę jakiejkolwiek księgarni internetowej i sprawdźcie sobie w tym momencie ile premier książkowych jest już zapowiedzianych. Jako że jesień jest zawsze gorącym okresem, jeśli o to chodzi, spokojnie możecie zobaczyć koło 800 książek, które czekają na swoją kolej, żeby pojawić się na półkach - a codziennie pojawiają się nowe. Wyobraźcie sobie, że te wszystkie książki pojawiają się jedna obok drugiej w księgarni bez informacji jaki to gatunek a wy może i nie szukacie niczego konkretnego, ale macie swoje preferencje - w końcu zupa pomidorowa jest lepsza z makaronem. Trochę czasu zajęłoby zapoznanie się z tytułami prawda?
Jednak są momenty w których nadawanie gatunków w celach komercyjnych mocno przeszkadza. Wiem, że spora część społeczeństwa cały czas ma dość romantyczne podejście do książek, które są dla nich ważną częścią kultury i powinny reprezentować określony (wysoki) poziom, jednak musimy pamiętać, że wydawanie książek to biznes. I fajnie byłoby na nim odpowiednio zarobić. Dlatego często wydawnictwa starają się tak wykorzystać swoje materiały promocyjne, żeby książkę kupiło jak najwięcej osób. Niekoniecznie tylko tych, do których jest ona skierowana czy którym sprawiłaby największą frajdę. Sama książka też nie musi być pozytywnie odebrana - musi wzbudzać emocje.
A jeśli o nie chodzi, to jeszcze bardziej niebezpieczne są porównania książek do już istniejących, bardzo popularnych serii. Ile ja widziałam książek dla fanów Harry’ego Pottera, czy kolejnych Igrzysk śmierci. Takie porównania powodują, że po książce opatrzonej takim opisem oczekujemy tego, co dostarczyła lektura do której porównujemy - i znowu, dotyczy to emocji, które wywołała podczas lektury. A im bliższy był nam dany tytuł, tym bardziej możemy czuć się zawiedzeni. W końcu z zupy pomidorowej nie zrobi się barszczu.
I jak przypisanie książki do danego gatunku przez wydawcę zazwyczaj da się wybronić (chociaż nie zawsze, jeśli pamiętamy chociażby o wszystkich problemach związanych z fantastyką i YA w przypadku autorek), tak nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek po skończonej lekturze stwierdziła, że dana książka faktycznie była kolejnym Harrym Potterem czy innym opisanym bestsellerem. Raczej swoją popularność zawdzięczała porównaniu.
Tak jak wydawnictwa mają swoje za uszami, próbując wcisnąć książki, które wydają największej liczbie osób jakiej się da przez co niezależnie od gatunku, tak influencerzy książkowi nie są tak daleko za nimi - wiele razy widziałam opinie na temat książek, których opisywany gatunek nijak miał się do tego co można było w nich przeczytać a było to powielenie tego, co zadeklarowało wydawnictwo, bez nawet próby zastanowienia się, czy to aby na pewno jest w porządku. A tracimy na tym wszyscy - zarówno inni influencerzy jak i zwykli czytelnicy.
Bo ma to też swoje złe strony. Wiecie, to niekoniecznie musi być nawet zła książka, ale przez to, że została nieodpowiednio zaklasyfikowana trafiła do czytelnika, którego oczekiwania mogą się znacznie różnić od tego, co dostanie. A rozczarowanie ma szansę zamienić się w negatywną (bądź nie aż tak pozytywną) opinię lub recenzję. W końcu nie ukrywajmy, od naszych oczekiwań wobec lektury zależy dużo i nawet, jeśli staramy się podejść do oceny jak najbardziej obiektywnie, to trudno to zrobić. Ja, na przykład, mam wręcz kilka wydawnictw do których przypisania do gatunków i sloganów marketingowych jestem od razu bardzo podejrzliwie nastawiona.
Tak jak sami widzicie, temat nie jest prosty i tak naprawdę nie ma na niego rozwiązania. Z jednej strony mamy potrzebę szufladkowania literatury w odpowiedni sposób, żeby w ogóle móc coś wybrać (plus żeby książka dotarła do takiego czytelnika, jakiego powinna), z drugiej strony pojawia się niezadowolenie czytelników a może i nieufność wobec tego, co jest proponowane przez wydawnictwa. I w takiej właśnie swego rodzaju gatunkowej pułapce marketingowej jesteśmy wszyscy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz